Rozmowa z Saszą Tomaszewskim, 20.05.2017

  

Eliza Gaust: O ostatniej płycie Psychocukru – „Diamenty”, wydanej cztery lata temu, było głośno – entuzjastyczne recenzje i nagroda jury w plebiscycie Łódzka Płyta Roku. Potem cisza. Szykujecie nowy album?

Sasza Tomaszewski: Tak i szczerze mówiąc, jesteśmy trochę zmęczeni robieniem tej nowej, piątej płyty, która, mam nadzieję, ukaże się jesienią lub zimą tego roku. To chyba ostateczny termin. Ona miała być już jesienią zeszłego roku, potem wiosną tego roku. Ale jeśli nie ustalamy sobie deadline’u, to wszystko rozłazi się w szwach, każdy mówi: dobra, zrobimy to za tydzień lub dwa. Potem ktoś jest chory, kogoś nie ma, ktoś nie może itd. Musimy sobie narzucić jakiś termin, żeby w końcu to nagrać i mieć to za sobą. Paradoksalnie, mimo że jeszcze nie wydaliśmy piątej płyty,
w przerwach od jej słuchania i pracy nad nią, zrobiliśmy już zarys paru utworów na szóstą płytę [śmiech].

 

To może najpierw skończcie tę piątą…

No właśnie. My w ogóle jesteśmy takim dziwnym zespołem. Zanim wydaliśmy pierwszą płytę, już robiliśmy utwory na następne dwie. Pomieszanie z poplątaniem. Ale taki mamy system pracy.

 184930 117465134995824 3890135 n

 

Dawno nie było okazji, żeby usłyszeć was na żywo. Nie koncertujecie teraz często?

Nie, nie gramy koncertów praktycznie wcale, dlatego że pracujemy albo lenimy się nad nową płytą. Ostatnim razem zagraliśmy w lipcu zeszłego roku w Muzeum Kinematografii. To był koncert improwizowany do filmu niemego „Mania. Historia pracownicy fabryki papierosów”.

 

Jak to się dzieje, że gracie dobrą rock’n’rollową muzykę, macie rzesze fanów, ostatnia płyta była świetnie przyjęta, ale nie idzie za tym większa widoczność na rynku muzycznym, większa popularność w mediach?...

Kiedy gra się w takim zespole jak Psychocukier, trzeba wszystko załatwiać samemu, być jednocześnie muzykiem, menedżerem, logistykiem i umawiać koncerty. Mieliśmy kilku menedżerów i menedżerek, ale wszyscy oni polegli.
W ciągu całej naszej 16-letniej historii może kilka razy się zdarzyło, że ktoś do nas zadzwonił, zaprosił na koncert
i jeszcze za  niego zapłacił.

 

Ale o płycie „Diamenty” było głośno, zrobiono z wami sporo wywiadów, była grana w polskim radio…

Chyba była, ale wiesz, teraz jest mnóstwo zespołów. Jedne przychodzą, inne odchodzą. Jedne się rozpadają po wydaniu dwóch pierwszych płyt, a inne ciągle istnieją. Nie wiem, być może niektórzy są do nas zrażeni przez nasze poczucie humoru czy takie podejście do innych zespołów, że lubimy sobie pokpić, być cynicznymi czy dawać na antenie Trójki na żywo głupie odpowiedzi redaktorowi prowadzącemu [śmiech].

 

Parę lat temu zrobiliście akcję na swoim blogu, po której obraziło się na was sporo innych zespołów…

To był taki pomysł, towarzyszący promocji drugiej płyty „No More Work!” w 2008 roku. My w ogóle w swoim gronie śmiejemy się z innych zespołów, parodiujemy je, przedrzeźniamy. Nawet te z łódzkiego podwórka – kiedyś Krzysiek Ostrowski z C.K.O.D. śpiewał: „mam w ustach smak benzyny”, a my z tego zrobiliśmy: „mam w ustach smak wędliny” [śmiech].

Niektórzy traktują to z dystansem,  inni się obrażają. Ale to już jest etap zamknięty. Nadal obrażamy inne zespoły, ale już we własnym zamkniętym gronie.

 

Jestem ciekawa początków Psychocukru. Działacie już bardzo długo, zespół powstał w 1996 roku, ale pierwszą płytę wydaliście dopiero w 2007 roku. Czemu tyle to trwało?

Mieliśmy pierwszą płytę nagraną w 2003 roku i przez kolejne cztery lata nie mogliśmy znaleźć wydawcy. Dopiero, kiedy w Łodzi powstała wytwórnia Maćka Werka i Marcina Tercjaka – Love Industry, zadzwonili do nas i powiedzieli, że chcą wydać naszą płytę. Rok później wyszedł drugi album, tak naprawdę już trochę ograny, z naszymi starszymi utworami.  Potem, w roku 2011, płyta „Królestwo” i dwa lata później „Diamenty”.

 

564285 319561944786141 609901532 n 

 

Jakie były te początki? Zespół powstał z Twojej inicjatywy?

Na początku w ogóle nie mogłem znaleźć ludzi do grania, a jak już się ktoś znalazł, to na przykład basista, który nie ma gitary basowej albo perkusista, który gra tylko cicho. To mi nie pasowało. Rozwiesiłem setki ogłoszeń
w akademikach, sklepach muzycznych. Był ’96 rok. I znalazłem takiego kolesia, z którym, jak się okazało, miałem do czynienia przy okazji grania z innym zespołem w Domu Kultury Ariadna na Niciarnianej. Powiedział, że gra na basie
i możemy spróbować. Miał jeszcze kumpla, który grał na perkusji. Ale oni też nie za bardzo mi pasowali. Jako kompani do szklanki – owszem, ale jeśli chodziło o granie muzyki, ciężko nam się było dogadać. Pewnego wieczoru mieliśmy zagrać w Forum Fabricum. Sytuacja z tym koncertem się przedłużała, wszystko opóźniło się o dwie godziny i oni
w pewnym momencie powiedzieli: słuchaj, jedziemy do domu, bo jutro musimy iść do pracy. Powiedziałem im, że
w takim razie rozstajemy się i że znajdę innych ludzi do grania. I tak trafiłem na Piotrka Połoza, a później przez niego na Marcina Awierianowa. Od tamtej pory gramy niezmiennie w trójkę. Wiadomo, jak to w trzyosobowym męskim małżeństwie, szczególnie z takim stażem, czasem się kłócimy. Ale to tylko drobne mankamenty. Jestem dumny
z tego, że istniejemy od tylu lat i nadal chce się nam patrzeć na swoje gęby i ze sobą grać. I że mamy plany na przyszłość.

 

Pomówmy jeszcze o wcześniejszych latach. O waszych koncertach w studio nagraniowym w opuszczonej fabryce krążą legendy. Gdzie to było?

To nie było studio, tylko sala prób, tam, gdzie jest teraz Sukcesja, z resztą potrzebna w tym mieście jak rybie rower. To była fabryka, w której przez sześć lat mieliśmy próby, robiliśmy pierwsze nagrania, imprezy urodzinowe i różne inne, zapraszaliśmy ludzi. Mieliśmy do dyspozycji całą fabrykę, włącznie z dachem, po którym łaziliśmy. W tych opuszczonych halach grała muzyka, ludzie się bawili, przyjmowali różne używki, jeździli na rowerach. Dużo tam się działo. Jedyną wadą tego miejsca był brak wody. Nie będę ci opowiadał, w jaki sposób i w jakich miejscach załatwialiśmy pewne potrzeby. Tak naprawdę cała Sukcesja wyrosła na moim gównie [śmiech].

W pewnym momencie musieliśmy się stamtąd wynieść. Przenieśliśmy się do loftów na Przędzalnianej, a później do fabryki Mera-Poltik na Wigury. Tam też była rzeźnia, mieliśmy próby na trzecim piętrze fabryki, strasznie wysoko. Jak wracaliśmy po czterech dniach koncertów, wszyscy skacowani i trzeba było wnosić sprzęt, to myślałem, że odwalę kitę na tych schodach. Stamtąd przeszliśmy na OFFa, z którego wynieśliśmy się w styczniu tego roku.

 

Skąd się wziął wasz sceniczny image? Wąsy, ciemne okulary, płaszcze, dzwony, buty kowbojki… Mieliście taki pomysł na swój wygląd od początku?

Nie, na początku w ogóle nie mieliśmy pomysłu na swój image. Ale później zobaczyłem, że Piotrek zapuścił wąsy, tak naprawdę to tylko połowę wąsów, bo miał tzw. L-shape. Najpierw mówię do niego: ty, co ci się stało? Zawsze uważałem, że wąsy to wieśniactwo. Ale potem pomyślałem: a właściwie to dlaczego? I stwierdziłem, że dobra, będą wąsy. Potem pojawiły się różowe spodnie, które jakieś sukinkoty ukradły mi z mieszkania, noclegu w Gdańsku. Długo nad nimi rozpaczałem, aż w końcu pomyślałem, że być może to jakiś znak, żeby coś zmienić, nie tylko w muzyce, ale też w wyglądzie. I ostatnio już się specjalnie nie przebieramy na scenę, tylko staramy się dobrze wyglądać. Tak samo, jak kiedyś na płytach podpisywaliśmy się pseudonimami. Ale przy „Diamentach” powiedziałem: panowie, to już nasza czwarta płyta, poważniejsza niż poprzednie, może wróćmy do korzeni? I tak zostało, z naszymi nazwiskami. I jest ok, jest zmiana. Potrzebowaliśmy tego.

 200592 117468258328845 3654367 n

 

Powiedziałeś, że płyta „Diamenty” jest poważniejsza. I to się słyszy. Surowy, transowy klimat, odróżniający się od waszych poprzednich albumów. Idziecie dalej w tę stronę, jeśli chodzi o najnowszą płytę?

Tak, kiedy słuchałem tych nowych utworów, zauważyłem, że jest w nich silny element transowości. One mają małe
i średnie tempa, nie znalazł się tam żaden szybki, radosny kawałek. Są to raczej utwory skłaniające do refleksji nad tym, co się przeżyło, co się wydarzyło między nami a naszymi najbliższymi osobami, dziewczynami, żonami, kochankami [śmiech].

Puściliśmy te utwory na początku Mikołajowi „Noonowi” Bugajakowi, który jest producentem tej płyty. Od razu wyrzucił jeden z nich. Zapytałem go, dlaczego, przecież jest spoko muzyka, dobry tekst. A on mówi: bo ten utwór jest wesołkowaty. Stwierdziłem, że dobra, ma rację. Myślę, że ta płyta będzie sporym zaskoczeniem, zarówno jeśli chodzi o muzykę, jak i teksty.

 

Teksty na „Diamentach” też były miejscami refleksyjne i na serio, jak choćby w utworze „Czas”. To dość gorzka obserwacja rzeczywistości…

„Czas” napisałem akurat sam, chociaż większość utworów piszemy wspólnie z Piotrkiem. Ten tekst pisałem w 2013
i widzę, że teraz, w 2017 roku, on zyskał zupełnie nową jakość, został zaktualizowany w inny sposób. Pisałem go z innym zamysłem, ale myślę, że jest bardzo aktualny w kontekście tego, co dzieje się teraz w Polsce czy na świecie.

 

Przewidujecie przy okazji nowej płyty jakieś estetyczne zaskoczenia, jak sesja zdjęciowa z modelkami XL do albumu „Diamenty”?

Nie wiem, jeszcze nie mamy pomysłu ani na okładkę, ani na sesję zdjęciową. Ale na pewno nie będzie gołych bab ani tym bardziej gołych facetów. Zrobiliśmy to raz i wystarczy. Ale mogę już zdradzić, że nowa płyta będzie miała tytuł „Antypody umysłu”, będzie w całości po polsku, z częścią utworów instrumentalnych. I do wydania na CD albo winylowego, jeszcze nie wiem, dołączona będzie również nasza quasi-biografia w wersji papierowej. Będzie tam można poczytać o różnych ciekawych historiach z cyklu: nie róbcie tego w domu [śmiech]. Biografię pisze młody humanista (wiem, że on nienawidzi tego określenia, dlatego właśnie go używam), Piotr Napres. Bardzo fajny chłopak, chudzielec, lubi wypić i dobrze się zabawić.

 

A czy to prawda, że na próbach często gracie do filmów porno?

Często nie, ale czasami jak szukamy inspiracji albo kiedy są takie dni, że jesteśmy znudzeni i nic nam nie wychodzi, to puszczamy sobie jakieś pornole, wyciszamy dźwięk i sobie gramy. I czasami wychodzą z tego utwory. Albo coś innego [śmiech].

 

Nazwisko Sasza Tomaszewski to synonim rock’n’rollowca. Nie bywasz czasem zmęczony życiem rock’n’rollowca?

To nie jest tak, że codziennie wstaję i mówię sobie: dzisiaj znowu będę rock’n’rollowcem. A pojutrze będę rolnikiem albo ogrodnikiem. Nie zapisujesz się do żadnej partii rock’n’rolla. To wynika z człowieka. Kiedy przestanę szaleć, grać na scenie, to przypuszczam, że dalej będę rock’n’rollowcem. Dla mnie rock’n’rollowcem był Witkacy i jeszcze paru innych artystów, którzy wcale nie robili muzyki. Podobnie jak to, że się gra rock’n’rolla nie znaczy automatycznie, że się jest rock’n’rollowcem. Na przykład Żuki, grające covery Beatlesów, nie są dla mnie rock’n’rollowcami, tylko taksówkarzami. To wynika z tego, jaki człowiek jest, a nie jaki chciałby być. Jak mam ochotę grać w zespole i tworzyć, nagrywać płyty, grać koncerty czy świrować batona, czy podrywać dziewczyny, czy pić, pracować za barem, to robię to. Ja to lubię – rozmawiać z ludźmi, śmiać się, dyskutować i robić jeszcze inne rzeczy. Czasem brakuje snu, żeby odpocząć. Niektórzy traktują bardzo serio siebie, czy swoje życie. Ja nie chcę tak robić, jest mi lepiej, kiedy pewne rzeczy traktuję jako zabawę.

 

 28080 397261600349508 365520847 n

 

Gracie konsekwentnie rock’n’rolla. A czego słuchasz, kiedy nie grasz? Jesteś otwarty też na inne gatunki muzyczne?

Nie zamykam się na żadne gatunki, słucham bardzo różnych rzeczy. Jazzu, chociaż nie smooth jazzu, takiego, jaki puszcza młodszy Kydryński w Trójce. Lubię free jazz i wściekłość w muzyce. A kiedy potrzebuję spokoju, włączam na przykład Astrud Gilberto. Słucham też elektroniki i siłą rzeczy, pracując w klubie DOM, mam do czynienia z bardzo różnymi gatunkami muzycznymi. Kiedyś nie wiedziałem, jak odróżnić muzykę techno od drum’n’bass, a teraz już wiem i dlatego, jak jest impreza drum’n’bass, to biorę wolne. A jak jest WIXAPOL, to już w ogóle mam ochotę wyjechać z Łodzi [śmiech].

Jest dużo ciekawej muzyki, ale nie można wszystkiego lubić. Kiedy słucham czasem radia, tych mainstreamowych stacji, to prawie nic z tego mi się nie podoba. W tym nie ma żadnej energii. A jak włączam The Stooges z ‘70 roku, to już po pierwszych akordach wiem, że to jest to. Ta muzyka się nie starzeje. Jest energia, teksty, charyzma w głosie Iggy’ego Popa.

 

Wróćmy do waszego grania. Psychocukier jest zespołem bardzo łódzkim. Wspomnę tu tylko o kawałku „Izrael Poznansky” albo o „Karecie złotej”, którą zagraliście razem z Łukaszem z Bałut i która stała się nieformalnym hymnem starań Łodzi o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury…

Ta piosenka powstała z potrzeby chwili, a ciągnie się za nami przez cały czas. Przez moment stała się naszym przekleństwem, na każdym koncercie ktoś chciał „Karetę złotą”. My ją w ogóle znamy z Radia Maryja. To jest taka tradycyjna melodia, nie wiem czyjego autorstwa, która ma kilka różnych wersji. I my na przekór, jako że już i tak większość ma nas za wieśniaków z wąsami, stwierdziliśmy: dobra, czemu nie, zagrajmy „Karetę złotą”.

 

Pamiętasz „Aleję gówniarzy” Piotra Szczepańskiego? On pokazuje Łódź z tamtego momentu, kiedy wszyscy wyjeżdżają do Warszawy, kiedy panuje tu totalna beznadzieja. Miałeś kiedyś myśli, żeby stąd wyjechać?

Skoro wspominasz o tym filmie, to powiem Ci, że utwór „Izrael Poznansky” powstał właśnie po obejrzeniu tego filmu. Tam pojawia się motyw, że pierwszy pociąg z Łodzi do Warszawy odjeżdża o 5.23. I stąd wzięło się: „Five – twenty three – Izrael Poznansky”.

Ten film pokazuje dysonans. Nie ma co się dziwić, że jeżeli komuś jest w tym miejscu źle, to jedzie gdzie indziej szukać lepszego życia. Ale osobiście nigdy nie myślałem o tym, żeby wyjechać z Łodzi.

 

185837 117464871662517 1359157 n 

 

Łódź jest dobrym miejscem do tworzenia i do życia? Nie czujesz, żeby łódzkość Cię jakoś ograniczała?

Wiadomo, że gdybyśmy żyli i grali w Warszawie, mielibyśmy większy dostęp do mediów, może gralibyśmy więcej koncertów. Ale nie pałam sympatią do naszej stolicy, mimo że mam tam kilku dobrych znajomych. Nie czuję się w niej dobrze. Przytłacza mnie swoim pośpiechem, nerwowością, nagromadzeniem ilości ludzi na metr kwadratowy. Nigdy nie chciałbym się wyprowadzić z Łodzi i mieszkać gdzie indziej. Uwielbiam to miasto, chociaż wiem, że ma ono swoje różne oblicza. Można je kochać lub nienawidzić, ale nie można przejść obok niego obojętnie. Łódź ma coś w sobie. Mimo, że jest zniszczona i zdewastowana, bo od lat wojny, wszyscy ci, którzy byli jej włodarzami, zaniedbywali to miasto, mieli je w dupie. Budowali bloki na Retkini czy Widzewie, tym samym wystawiając sobie wątpliwej jakości laurki, a samo Śródmieście, które powinno być wizytówką miasta, niszczało, zasyfione, obszczane i obrzygane. Nie było remontów, wszystko się sypało.

Ale widzę, że to się ostatnio zmienia, mam nadzieję, że Łódź wychodzi na prostą. Może ludzie mają teraz większą potrzebę, żeby żyć w ładnym miejscu, a nie w jakimś badziewiu z lat 90.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Sasza Tomaszewski - wokalista, gitarzysta i założyciel zespołu Psychocukier. Tworzy też jednoosobowy projekt pod nazwą Magneto. Jest blogerem, pracuje w klubie DOM, puszcza muzykę na Bikiniarskich Potańcówkach.

Eliza Gaust - Absolwentka kulturoznawstwa na UŁ, koordynatorka wydarzeń kulturalnych, obecnie pracująca
w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana.

 

rysunek: Magda Miszczak

 

Patronite